Od kilku lat Święta Wielkanocne wyglądają u mnie zupełnie inaczej. Nie stoję godzinami przy garnkach, nie szoruję szafek do białego rana, nie stresuję się, czy przypadkiem nie zapomniałam kupić w sklepie majonezu. Zamiast tego – zamawiam catering z mojej ulubionej restauracji, Majątku Howieny, który należy do moich kochanych koleżanek Rozalii, Natalii i Laury Mancewicz, i totalnie chilluję. Tak po prostu. Bez presji. Bez wyścigu. I wiecie co? Nigdy wcześniej nie czułam takiego spokoju, jak teraz.
Od kuchni do kanapy – moja świąteczna rewolucja
Kiedyś myślałam, że Święta muszą wyglądać jak z reklamy. Stół uginający się od jedzenia, perfekcyjnie wypolerowane kieliszki, błyszczące podłogi, a ja w fartuszku i uśmiechem numer 5 na twarzy. Zmęczona, ale zadowolona, bo przecież wszystko „dopięte na ostatni guzik”. Problem w tym, że po Wigilii często padałam na twarz i jedyne, o czym marzyłam, to dzień bez gotowania, sprzątania i uśmiechania się do gości.
W końcu powiedziałam sobie – dość. Przecież Święta to nie test z perfekcyjności. To nie pokaz kulinarno-dekoratorski ani olimpiada w myciu okien. To czas, który mam prawo przeżyć po swojemu. Z odpoczynkiem. Z bliskimi. Z luzem. I od tego momentu wszystko się zmieniło.

Majątek Howieny – smak domowej kuchni bez brudnych garnków
W tym wszystkim ogromne znaczenie ma dla mnie Majątek Howieny. To miejsce, które znam od podszewki – nie tylko jako klientka, ale też jako dogra koleżanka właścicielek. Rozalia, Natalia i Laura Mancewicz – to piękne kobiety, ciepłe dusze i przede wszystkim wspaniałe kobiety, które stworzyły przestrzeń, w której można nie tylko zjeść wyśmienicie, ale też poczuć się jak w domu.
Ich catering świąteczny to prawdziwa uczta – pachnąca, tradycyjna, dopieszczona w każdym szczególe – wszystko przygotowane z miłością, bez chemii, z lokalnych składników. To smakuje jak u mamy. A czasem nawet lepiej. I wiecie, co jest w tym najpiękniejsze? Że nie muszę kiwnąć palcem, żeby na moim stole pojawiły się pyszności.
Święty spokój zamiast świętej gonitwy
Zamówienie cateringu świątecznego to dla mnie przede wszystkim odzyskany czas. Czas, którego wcześniej nie miałam, bo goniłam za perfekcją. Dziś zamiast szukać jajek w ostatniej chwili, umawiam się na kawę z przyjaciółką, której nie widziałam od roku. Zamiast robić listy zakupów, nadrabiam zaległości książkowe i serialowe. A kiedy znajomi piszą w panice „sklepy są dzisiaj otwarte?”, ja leżę pod kocem z kubkiem herbaty i myślę: jak dobrze, że ja już to wszystko mam z głowy.
Nie uczestniczę w tym całym świątecznym spektaklu, w którym ludzie pędzą po galeriach handlowych, walczą o ostatnią paczkę pierniczków, kupują na zapas, jakby świat miał się jutro skończyć. Święta to dla mnie nie jest czas prezentowej presji i dekoracyjnego wyścigu. To moment na złapanie oddechu, refleksję i bycie z tymi, którzy naprawdę się liczą.
A w tym roku – w ramach prezentu dla samej siebie – wyskoczyłam też na jednodniowy odpoczynek i po trochę słońca do Krakowa, który uwielbiam, zwłaszcza gdy mogę zatrzymać się w moim ukochanym hotelu Zinar Castle. Tam naprawdę czuję, że czas się zatrzymuje.

Praca zwalnia – ja też zwalniam
Zawodowo ten czas też mam luźniejszy. W końcu mogę spać trochę dłużej, nie gonić z kalendarzem w ręku, pozwolić sobie na to, by nie być na 100% dostępna dla całego świata. Ten okres między połową Kwietnia i Maja traktuję jako prezent – od życia, dla mnie samej. I serio, z pełnym przekonaniem mówię: zasłużyłam.
Bo cały rok pędzę – między projektami, telefonami, spotkaniami. Dbam o innych, pomagam, organizuję. A teraz? Teraz chcę zadbać o siebie. I nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Przeciwnie – jestem z siebie dumna, że umiem odpuścić. Że potrafię powiedzieć „nie” sprzątaniu, „nie” lepieniu setki pierogów, „nie” zmęczeniu, które zjada świąteczną radość.
Spotkania zamiast sprzątania
Zamiast pucować okna, wybieram rozmowę z przyjaciółką przy lampce wina. Zamiast przeczesywać sklepy w poszukiwaniu idealnego obrusu, jadę do kogoś, kogo dawno nie widziałam i po prostu – jestem. Bez pośpiechu, bez napięcia, bez zegarka w ręku. Taka forma świętowania daje mi dużo więcej niż perfekcyjny dom.
Nagle okazuje się, że ten czas można przeżyć naprawdę – nie tylko „odhaczyć”. Że te kilka wolnych dni to nie tylko moment na odświeżenie firanek, ale też duszy i głowy. Że rozmowa przy kawie może być ważniejsza niż to, czy mamy dziesięć czy dwadzieścia potraw na stole. A uśmiech – prawdziwy, szczery – cenniejszy niż błysk na podłodze.

Święta po mojemu – czyli spokojniej, milej, lepiej
Nie robię tego z lenistwa. Robię to z potrzeby. Potrzeby odpoczynku, bliskości i zwyczajnego bycia. W końcu to też ważne, by umieć powiedzieć: „w tym roku robię Święta po swojemu”. Bez presji, bez cudzych oczekiwań. Po prostu tak, jak lubię.
I choć wielu może się dziwić, że nie piekę ciast, nie maluje jajek i nie ustawiam wszystkiego jak z katalogu IKEA, ja wiem jedno – to są najpiękniejsze Święta. Bo są moje. Autentyczne. Bez udawania. Z tym, co naprawdę ważne.
A Ty? Może w tym roku też odpuścisz? Może dasz sobie trochę luzu i zamówisz kolację z Majątku Howieny, żeby poczuć magię nie tylko na stole, ale i w sercu? Jeśli tak – to witaj w klubie kobiet, które zamiast gubić się w chaosie, odnajdują radość w prostocie. Święta nie muszą być perfekcyjne. Wystarczy, że będą prawdziwe.
