Nie jestem przeciwnikiem aplikacji randkowych. Nie wylewam żalu w internecie, nie przeklinam Tindera za to, że coś poszło nie tak. Ale też nie zamierzam go idealizować. Z Tinderem, jak z życiem – czasem spotyka cię coś pięknego, a czasem… dostajesz po głowie. W moim przypadku były trzy historie. Każda inna. Każda czegoś mnie nauczyła. I każda zostawiła po sobie emocje, które do dziś we mnie siedzą.
Historia pierwsza: piękna bajka, która rozsypała się przy rozmowie o pieniądzach
Była absolutnie zachwycająca. Już na zdjęciach prezentowała się niezwykle, ale na żywo… przeszła wszelkie oczekiwania. Elegancka, pewna siebie, z błyskiem w oku. Inteligentna, wykształcona, prowadziła własny biznes – nie zdradzę szczegółów, ale był to w pełni legalny i dość nietuzinkowy projekt. Miała w sobie to coś, co przyciągało – i nie chodziło tylko o wygląd. To była mieszanka charyzmy, klasy i lekkości bycia.
Pierwsze spotkanie było jak z filmu. Rozmawialiśmy o wszystkim – o podróżach, życiu, dzieciństwie, pasjach. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, flirtowaliśmy. Noc zakończyła się u niej, poranek – śniadaniem w łóżku. Brzmi jak historia z komedii romantycznej? Też tak myślałem.
Drugie spotkanie było równie udane. Tym razem doszło już do poważniejszych rozmów – o pracy, finansach, ambicjach. Miałem wrażenie, że dalej jest dobrze, że tworzymy jakąś nić porozumienia. Ale do trzeciego spotkania nie doszło. Nigdy.
Kilka dni później, przez telefon, usłyszałem jedno z najbardziej brutalnych, choć może i szczerych zdań, jakie kiedykolwiek padły w moim kierunku: „Jesteś super, ale chyba nie będziesz w stanie zapewnić mi życia, o jakim marzę”. Chodziło o pieniądze. O brak luksusowego samochodu, braku planów na podróże po Malediwach i zakup apartamentu w centrum dużego miasta. Po prostu – „za biedny”.
Zastanawiałem się długo, czy to kwestia oczekiwań, czy brutalny obraz współczesnych relacji. I choć nie potępiam jej szczerości, to jednak coś we mnie wtedy pękło. Nie chodziło już o nią. Chodziło o to, że nie byłem oceniany przez pryzmat tego, kim jestem, tylko przez to, co mam – albo raczej, czego nie mam.

Historia druga: wspólne plany, wspólne mieszkanie… i niespodziewana zdrada
Druga znajomość zaczęła się równie dobrze. Ona – przedsiębiorcza, kreatywna, nietuzinkowa. Miała głowę pełną pomysłów i energię, którą można by było zasilać całe miasto. Spotykaliśmy się często, intensywnie, z czasem zaczęliśmy razem mieszkać. To nie była relacja zbudowana na fizyczności – choć tej też nie brakowało. To była relacja pełna wspólnych planów, rozmów, marzeń. I… biznesu.
Bo w pewnym momencie zaproponowałem jej coś więcej niż związek – podzieliłem się z nią pomysłem, jak unowocześnić jej firmę. Wymyśliłem proces technologiczny, który miał usprawnić produkcję, ograniczyć koszty, a zarazem zwiększyć zyski. To nie był tylko „pomysł rzucony przy winie”. To był projekt. Spędzaliśmy godziny nad schematami, szukaliśmy dostawców, robiliśmy kalkulacje, rozmawialiśmy o założeniu spółki.
Byłem podekscytowany. Miałem wrażenie, że nie tylko buduję związek, ale też coś większego – wspólną przyszłość, dom, rodzinę. Aż któregoś dnia dostałem od niej SMS-a. Krótkiego. Zwięzłego. „Już nie chcę się spotykać.”
Nie zrozumiałem. Próbowałem dzwonić. Pisać. Nic. Żadnej odpowiedzi. Żadnego wyjaśnienia. Cisza.
Kilka tygodni później przez wspólnych znajomych – a właściwie nieznajome rozmowy, które przypadkiem dotarły do mnie – dowiedziałem się, że mój pomysł został zrealizowany. Ale nie przez nią. Przez jej przyjaciółkę. Proces, nad którym pracowaliśmy, został wdrożony niemal jeden do jednego.
Do dziś nie wiem, co tam się wydarzyło. Czy to był plan od początku? Czy może naprawdę coś między nami się wypaliło i „przy okazji” pomysł poszedł dalej? Ale jedno wiem na pewno: uczucie wykorzystania, tego, że ktoś wziął ode mnie coś wartościowego i odszedł bez słowa – to jedno z bardziej rozczarowujących przeżyć w moim życiu.

Historia trzecia: dobra relacja w złym czasie
Trzecia historia była zupełnie inna. Poznałem kobietę spokojną, ciepłą, bardzo dojrzałą emocjonalnie. Bez zbędnych dramatów, bez maski, bez gry pozorów. Nie było fajerwerków, nie było intensywnego romansu, ale była prawdziwość. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy godzinami, chodziliśmy na długie spacery. Było… dobrze.
Zaczynałem myśleć, że może to właśnie jest to – coś realnego, bez presji i bez udawania. Aż któregoś dnia usłyszałem coś, co mimo wszystko mnie zaskoczyło.
Powiedziała: „Wiesz, bardzo cię lubię. Ale mam wrażenie, że jeszcze nie jestem gotowa. Mam za sobą coś, czego do końca nie przepracowałam. Nie chcę cię ciągnąć w coś, w co nie wejdę całym sercem.”
Nie kłamała. Nie zniknęła. Nie manipulowała. Po prostu… była szczera. To bolało, bo naprawdę ją polubiłem. Ale szanowałem ją za to, że potrafiła przyznać się do swoich ograniczeń. To też jest forma dojrzałości – nie wchodzić w coś, co mogłoby skrzywdzić drugą osobę.

Refleksja: miłość dziś nie ma łatwo
Tinder – jak cały świat online – daje iluzję nieskończonego wyboru. Wydaje nam się, że gdzieś tam czeka jeszcze „lepszy model”. Że jeśli ktoś nie spełni wszystkich oczekiwań, zawsze można przesunąć palcem w prawo i spróbować od nowa. I w tym wszystkim gubimy coś najważniejszego: autentyczność.
Dziś ludzie często szukają nie osoby, z którą można coś zbudować, ale gotowego produktu – najlepiej z dołączonym pakietem benefitów. Mieszkanie, wygląd, zarobki, samochód, status. Relacje stały się transakcją, z której zadowolone mają być obie strony – ale tylko wtedy, gdy bilans zysków i strat wychodzi na plus.
Ale miłość… to coś zupełnie innego. To nie jest projekt do oceny, startup do rozwoju, czy produkt do wymiany. To proces, który wymaga czasu, cierpliwości, zaufania – i gotowości na porażkę. Bo tylko wtedy ma szansę przerodzić się w coś trwałego.
Nie żałuję tych historii. Dzięki nim nauczyłem się więcej o sobie. O ludziach. I o tym, czego naprawdę szukam. Wiem, że szczerość, lojalność i partnerstwo to nie dodatki – to fundamenty. A aplikacja? Może być początkiem. Ale nigdy nie zastąpi prawdziwego spotkania dwóch ludzi, którzy patrzą na siebie z uwagą, a nie jak na opcję do oceny.