Nie wiem, czy był jeden konkretny moment, który powinienem uznać za punkt zwrotny. Może to było wtedy, gdy po raz piąty w tygodniu kobieta zniknęła z moich „par” bez słowa. Może wtedy, gdy spotkałem się z dziewczyną, która wyglądała jak siostra bliźniaczka swojej wersji sprzed dziesięciu lat — tylko że to zdjęcie było jej jedyną prawdziwą wizytówką. Albo wtedy, gdy przez kilka tygodni pisałem z kimś, kto sprawiał wrażenie, jakby naprawdę mnie rozumiał, tylko po to, by nagle dowiedzieć się, że byłem jedynie jedną z wielu opcji i przegrałem w wewnętrznym rankingu. Nie wiem. Wiem tylko jedno: Tinder zniszczył moje zaufanie, moje podejście do relacji, a przede wszystkim — zniszczył mnie samego.
Od nadziei do rozczarowania
Gdy pierwszy raz zainstalowałem Tindera, miałem w sobie entuzjazm. Byłem po zakończonym związku i czułem się gotowy na coś nowego. Mówili: „Spróbuj! Fajni ludzie, dobre rozmowy, a może i coś więcej.” Zainstalowałem aplikację, wrzuciłem zdjęcie, opisałem siebie tak, jak potrafiłem najuczciwiej. Po kilku godzinach pojawiły się pierwsze „match’e”. Serce zabiło szybciej. Ktoś mnie polubił. Ktoś, kogo ja też polubiłem. Coś się dzieje.
Zaczęły się rozmowy — jedne lepsze, inne dziwne. Jedne trwały kilka minut, inne przeciągały się przez dni. Ale im dłużej byłem w tej grze, tym bardziej czułem, że to nie jest miejsce do poznania drugiego człowieka. To była giełda. Gra. Hazard emocjonalny. A ja byłem graczem, który stawiał wszystko — czas, zaangażowanie, emocje — by w końcu przegrać z systemem.
Fałszywe obrazy i puste słowa
Najbardziej bolesne było to, że kobiety, które poznawałem na Tinderze, w większości przypadków nie były tym, kim się przedstawiały. Nie mówię nawet o „catfishach” w dosłownym sensie, chociaż i takie przypadki się zdarzały. Mówię o tym, że w aplikacji każdy prezentuje się jako ideał — wizualnie, emocjonalnie, życiowo. Starannie wyselekcjonowane zdjęcia, kadry z najlepszym światłem, ujęcia z wakacji, cytaty o głębokich uczuciach i empatii.
A potem przychodził moment konfrontacji z rzeczywistością. I zbyt często miałem wrażenie, że osoba, którą poznałem w wiadomościach, nie istnieje. Że to był produkt marketingowy. Stylizowane „ja”, które miało mnie przekonać, że warto zaangażować się emocjonalnie. A kiedy już się angażowałem — znikała. Albo milknęła. Albo przychodziło rozczarowanie.
Znikanie: nowa norma komunikacyjna
Tinder stworzył nowe reguły komunikacji — a może raczej: braku komunikacji. Dziś ghosting nie jest już zjawiskiem marginalnym. To norma. Ktoś pisze z tobą codziennie, rano wysyła „dzień dobry”, wieczorem rozmawiacie o dzieciństwie, o życiu, o związkach, a potem… cisza. Bez wyjaśnienia. Bez zamknięcia. Bez słowa. Próbujesz zapytać — nic. Zostałeś zignorowany. Wyrzucony bez słowa jak niedopasowany but.
Na początku szukałem winy w sobie. Może powiedziałem coś nie tak? Może za szybko się zaangażowałem? Może powinienem być bardziej „wyluzowany”? Ale im więcej doświadczeń zbierałem, tym bardziej widziałem, że to nie ja jestem problemem. To środowisko. Ta kultura randkowania, która premiuje tymczasowość, płytkość i brak odpowiedzialności.
Wielka iluzja wyboru
Tinder uzależnia. To trzeba powiedzieć jasno. Łatwość, z jaką można przesuwać palcem w prawo lub w lewo, daje iluzję władzy. Iluzję, że zawsze czeka ktoś lepszy. Że może za chwilę pojawi się ktoś bardziej atrakcyjny, bardziej interesujący, bardziej kompatybilny. To sprawia, że nawet jeśli pojawi się osoba wartościowa, to i tak nie zatrzymujemy się na niej zbyt długo.
I tak też działa to w drugą stronę. Zaczynasz pisać z kimś, kto wydaje się fajny, ale po kilku dniach znikasz z jej radaru. Bo napisał ktoś inny. Bo był wyższy, miał psa, inny zawód, ciekawsze zdjęcie. Nieważne. Ważne, że w głowie zapala się myśl: „może ten nowy będzie lepszy”. Tinder zamienia relacje w rynek opcji, gdzie każdy jest tylko numerem w kolejce.
Zaufanie? Trudno o większy deficyt
W pewnym momencie złapałem się na tym, że nie wierzę już w to, co kobiety piszą. Że każde ich słowo traktuję z podejrzliwością. „Chcę poważnego związku” — czy na pewno? „Nie szukam przelotnej przygody” — doprawdy? „Mam dobre intencje” — czy może po prostu znudził się jej wieczór i pisze, żeby zabić czas?
Ale co gorsze, przestałem wierzyć też w to, jak wyglądają. Otwierając profil, z automatu zakładałem, że zdjęcia są przefiltrowane, przestarzałe albo wybiórcze. Że to, co widzę, to tylko ładnie zapakowany towar, który w rzeczywistości może wyglądać zupełnie inaczej. I niestety, zbyt często się nie myliłem.
Czym to się kończy? Pustką
Nie chcę powiedzieć, że Tinder sam w sobie jest zły. Ale dla mnie stał się przestrzenią, która zniszczyła moją wiarę w ludzi. Z osoby otwartej, romantycznej, szukającej autentycznego kontaktu, zmieniłem się w cynika. Zacząłem analizować każde słowo, każdą emotkę, każdą odpowiedź. Czy to jeszcze flirt, czy już manipulacja? Czy ona pisze z zaangażowania, czy z nudów? Czy to jeszcze szczerość, czy tylko strategia?
W pewnym momencie doszedłem do ściany. Czułem się wypalony. Emocjonalnie zmęczony. Pusty. Już nie cieszyło mnie to, że mam nowe „pary”. Przestałem wierzyć, że za tymi twarzami kryją się ludzie, którzy naprawdę chcą poznać drugiego człowieka. Widziałem tylko grę. I przestałem chcieć grać.
Czy z Tindera da się wyjść cało?
Nie wiem. Może tak. Może są osoby, które potrafią korzystać z tej aplikacji z dystansem, z chłodną głową, z filtrem ochronnym na serce. Może są tacy, którzy potrafią oddzielić emocje od impulsów. Ja nie potrafiłem. Dałem z siebie wszystko — i straciłem więcej, niż myślałem, że można stracić.
Może kiedyś znowu uwierzę w ludzi. Może spotkam kogoś poza ekranem, w kawiarni, w księgarni, w tramwaju. Może znowu poczuję, że nie muszę analizować każdego słowa, bo będzie prawdziwe. Ale dziś, po latach spędzonych na Tinderze, wiem jedno: ten świat mnie zniszczył. I teraz próbuję się odbudować.